gazeta.jp Polonia Japonica

Polonijny portal internetowy funkcjonujący w polsko-japońskiej przestrzeni międzykulturowej, prowadzony przez grupę Polek mieszkających, pracujących i działających w Japonii.

 

Galeria

A+ A A-

Geneza mojego powołania na misjonarza do Japonii

Oceń ten artykuł
(1 głos)
Na zaproszenie Redakcji Gazety Klubu Polskiego w Japonii piszę kilka wspomnień dotyczących genezy mojego powołania na misjonarza do Japonii.
    Wiele razy zadawano mi pytanie, dlaczego przyjechałem do Japonii, czy sam wybrałem Japonię, czy też zostałem wysłany... Chociaż trudno na te pytania odpowiedzieć w kilku słowach, a jeszcze trudniej odpowiedzieć tak, żeby pytający mogli zrozumieć, zdecydowałem się nieco szerzej przedstawić genezę mojego powołania na misjonarza do Japonii. Okazją do podjęcia tego tematu był mój jubileusz 60-lecia życia zakonnego, dnia 30 sierpnia 2005 r.

Moja młodość.                                  
    Aby należycie naświetlić ten problem, należy się cofnąć do lat dziecięcych. Od najmłodszych lat pragnąłem zostać księdzem. W domu otrzymałem staranne wychowanie religijne, w dzieciństwie należałem do grupy ministrantów, służyłem do Mszy św. Sytuacja ekonomiczna w domu była dosyć trudna: trzeba pamiętać, że były to lata po I Wojnie Światowej i zwłaszcza Polska południowa była mocna opóźniona pod względem gospodarczym i ekonomicznym. Mieszkaliśmy na wsi Borzęcin, ojciec był rolnikiem. Z licznego rodzeństwa dwóch braci było wysłanych do gimnazjum do Tarnowa, a jedna siostra studiowała w gimnazjum w Brzesku. Ojciec więc nie mógł sobie pozwolić, żeby i mnie wysłać na studia do gimnzjum – i jak na owe czasy drogo płacić za mieszkanie i naukę. Chciał tedy mnie, jako najmłodsze dziecko, zostawić w domu i w tym celu przygotowywał dla mnie gospodarstwo. Ja tymczasem nie okazywałem chęci do pracy na roli i do prowadzenia gospodarstwa wiejskiego.
    Wreszcie nadeszła chwila, kiedy zdobyłem się na odwagę: był to dzień imienin ojca, Jana, 24 czerwca. Podeszłem do niego, pocałowałem w rękę, złożyłem życzenia i powiedziałem: „Tato, mam do was prośbę”. „Co chcesz?” - zapytał ojciec. „Poślijcie mię do szkoły” - odpowiedziałem. Wtedy ojciec zastanowił się na chwilę, z jego twarzy wyczytałem, że trudno mu było wymówić słowo, a w oczach zobaczyłem łzę. Po chwili milczenia jednak powiedział z powagą: „Dobrze, pójdziesz do szkoły” (gimnazjum). – Dla mnie była to decyzja ogromnie ważna, która wywarła wpływ na całe dalsze życie. Nawiasem dodam, że matka bardzo pragnęła, żebym został księdzem, modliła się o to cichaczem i dobrze mię obserwowała, ale nigdy mię wyraźnie nie zachęcała.
    Po ukończeniu szkoły podstawowej w rodzinnym Borzęcinie rodzice zawieźli mię wozem (innego środka komunikacji nie było) do Tarnowa, gdzie mię przyjęto do I Gimnazjum. W szkole uczyłem się dosyć dobrze i pamiętam, że ojciec bardzo się z tego cieszył. Kiedy na koniec roku szkolnego przyjechał po mnie do Tarnowa i dowiedział się, że należę do najlepszych uczniów w klasie, po prostu nie mógł się opanować z radości. Później też interesował się moją nauką i raz mi nawet powiedział: „Jak zostaniesz księdzem, to wyprawię ci wspaniałe przyjęcie na prymicje”. – Nawiasem dodam, że ojciec zmarł niedługo przed zakończeniem wojny. - W czasach gimnazjalnych też oczywiście myślałem o kapłaństwie i między innymi dużo uwagi poświęcałem nauce języka łacińskiego.
    Tymczasem w r. 1939 wybuchła wojna i studia zostały przerwane na cały jej czas. Czas wojny spędziłem w bardzo trudnych i ciężkich warunkach, zasadniczo przebywając w domu. Chciałem się prywatnie uczyć, ale i to było wprost niemożliwe. I wtedy właśnie w czasie dłużących się lat wojennych, myśląc o powołaniu kapłańskim, zrodziła się we mnie myśl udania się na misje do Japonii. Myśl ta pogłębiała się – powiedzmy: z dnia na dzień. Czekałem tylko na koniec wojny, żeby zacząć realizować to powołanie. Czasem zadawano mi pytanie: „Dlaczego wybrałeś Japonię?” Przyznam się, że nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie; mówiłem wprost: „Nie wiem”. Uważałem, że było to specjalne natchnienie Boże nie poparte żadnymi racjami rozumowymi.
    Po zakończeniu wojny otwarto w Tarnowie gimnazjum, więc pospiesznie złożyłem maturę i zacząłem się zastanawiać, co robić dalej. Mój brat, który był już księdzem, namawiał mię do wstąpienia do seminarium diecezjalnego w Tarnowie; inni księża też mi to doradzali. A kiedy im mówiłem, że chcę jechać do Japonii jako misjonarz, odpowiadali, że jako ksiądz diecezjalny też będę mógł wyjechać. To mnie jednak nie przekonywało i po prostu przestałem z innymi rozmawiać na ten temat. Szukałem jednak zakonu, który prowadzi misje w Japonii; było kilka możliwości: Ojcowie Franciszkanie (znany był O. Maksymilian Kolbe), księża Salezjanie, Jezuici... Po modlitewnym zastanowieniu się przez tydzień wybrałem Ojców Jezuitów, o których przedtem niewiele wiedziałem. Zasadniczym więc motywem wstąpienia do zakonu Jezuitów była wizja wyjazdu do Japonii. I kiedy już zostałem przyjęty, powiadomiłem o tym brata (który – jak zauważyłem, nie bardzo był z tego zadowolony!).
    Tak więc wyglądał pierwszy etap realizacji misyjnego powołania do Japonii.

U Jezuitów w Polsce. Początki życia zakonnego.
    W połowie sierpnia 1945 r. udałem się do Krakowa w celu zgłoszenia się do zakonu Ojców Jezuitów. Przełożonego nie było wtedy w domu, przyjął mię jego zastępca. Rozmawialiśmy dosyć długo, poczęstował mię obiadem, a potem, widząc moje zmęczenie, polecił mi się położyć i odpocząć trochę. W końcu zachęcił mię, żebym spokojnie przemyślał sprawę powołania i przyjechał za tydzień; wtedy już będzie przełożony Jezuitów w Krakowie. I rzeczywiście, tydzień ten spędziłem w domu rodzinnym, dużo się modliłem i rozmawiałem z rodzeństwem. Potem znowu pojechałem do Krakowa, przyjął mię wtedy przełożony, O. Władysław Lohn, który zrobił na mnie głębokie wrażenie. W rozmowie upewnił się, czy rzeczywiście pragnę zostać księdzem i czy będę mógł sprostać wymaganiom życia zakonnego u  Jezuitów, i wreszcie zadecydował, że przyjmuje mię do zakonu. Polecił mi udać się do miejscowości Starawieś w Sanockiem, żeby tam rozpocząć nowicjat. Nowicjat jest to pierwszy okres formacji zakonnej, u Jezuitów trwa dwa lata.
    Dnia 28 sierpnia 1945 r. spakowałem do walizki najbardziej potrzebne rzeczy, pożegnałem rodzinę: staruszkę mamę, siostry i brata, i odjechałem. Brat odwiózł mię wozem do stacji kolejowej Biadoliny. Pożegnanie było proste, nie zdawałem sobie sprawy, że na zawsze opuszczam już dom rodzinny. Był to czas niedługo po zakończeniu wojny; podróż była uciążliwa i skomplikowana, trzeba było kilka razy się przesiadać i długo czekać na połączenia. Noc spędziłem pod gołym niebem przy jednej stacji. Następnego dnia wybrałem się dalej pociągiem i w końcu dojechałem do stacji Rymanów. Stamtąd trzeba było przebyć jeszcze drogę kilkunastu kilometrów. Poprosiłem jednego gospodarza i wozem konnym odwiózł mię do miasteczka Brzozów, położonego na niewielkim wzgórzu. Stamtąd było widać duży kościół; wysadził mię z wozu i powiedział: to kościół i klasztor Jezuitów, i kazał mi już iść pieszo (około 2 km). Szedłem powoli niosąc walizkę, co chwilę ścierałem pot z czoła, było gorąco, i w napięciu myślałem, jak będę  przyjęty. Wreszcie doszedłem do celu: okazały o dwóch wieżach kościół, a obok niego duży dwu-piętrowy dom nowicjatu.
    Wszedłem do niewielkiej furty klasztornej i nie zauważyłem tam nikogo. Postawiłem więc walizkę w kącie, a sam stanąłem z boku. Po chwili przyszedł do okienka brat zakonny, zauważył moją walizkę i zawołał donośnym głosem: „A czyja to walizka?” Ja wtedy wyszedłem na środek i cichym chwiejącym głosem powiedziałem: „To moja walizka. Przyjechałem tu z polecenia O. Prowincjała, żeby rozpocząć nowicjat”. Wtedy on z radością zmienił ton głosu i powiedział: „Witaj, Carissime!” – co znaczy: Witaj, mój drogi. Nowicjusze zwyczajnie tym słowem zwracają się do siebie. Kazał mi trochę zaczekać, a on poszedł po przełożonego; była pora obiadowa. Po chwili przyszedł O. Przełożony, przywitał mię grzecznie, zaprowadził do pokoju, który już był dla mnie przygotowany. Kazał odpocząć chwilę, umyć się i potem wiął mię na obiad. – Od następnego dnia, 30 sierpnia, 1945 r,. nowicjatem rozpocząłem życie zakonne.
    W domu nowicjatu zastałem już 7 nowicjuszy, którzy wstąpili do zakonu rok wcześniej. Dla wyjaśnienia dodam, że Starawieś i okolica były „oswobodzone” z niemieckiej okupacji w lecie 1944 r., a ziemie Krakowskie dopiero w połowie stycznia 1945 r. – Dlatego owych siedmiu wstąpiło do nowicjatu na jesieni 44 r. Dwa tygodnie po moim wstąpieniu, przybyło do nowicjatu dwóch młodzieńców, a kilka miesięcy później jeszcze jeden; tak więc na 2-gim roku nowiciatu było 7-miu, a na 1-szym roku – czterech. Nowicjat u Jezuitów trwa dwa lata. W tym czasie nowicjusze oddają się modlitwie, ćwiczeniu w praktykowaniu różnych cnót, takich jak posłuszeństwo, ubóstwo, grzeczność, pokora, uczą się reguł i historii zakonu... W czasie 2-go roku odbywają długie miesięczne rekolekcje.
    Udając się do nowicjatu niewiele wiedziałem, jak wygląda tam życie. Sądziłem, że od czasu do czasu będzie można odwiedzić rodzinę, np. w czasie wakacji, ale rzeczywistość była inna. Tak więc 28 sierpnia 1945 r. opuściłem dom  rodzinny „na zawsze”. Chociaż nie było to łatwe do zniesienia, mnie jednak przyświecała stale myśl o misjach w Japonii i tym pokonywałem wszelkie uczucia osamotnienia czy zniechęcenia. - Rodzinę odwiedziłem tylko kilka lat później na pogrzeb ukochanej mamy.     
    Po dwóch latach pobytu w nowicjacie w Starejwsi, we czwórkę udaliśmy się do Krakowa na studium filozofii, trwające 3 lata, a potem na czteroletnie studium teologii: 1-szy rok w Krakowie, a następne 3 lata w Warszawie. Czasy były ciężkie ze względu na wrogą politykę rządu komunistycznego do Kościoła i religii. Żywność była na kartki, ograniczona swoboda ruchu w kraju, kontakt z zagranicą i wyjazd z Polski były niemożliwe.
    W czasie studium teologii, dnia 23 sierpnia 1953 r., były święcenia kapłańskie, których udzielił ks. Prymas Stefan Wyszyński w katedrze warszawskiej. Było nas razem święconych 33: 21 z diecezji Warszawskiej i 12 Jezuitów. Sytuacja w kraju była bardzo napięta: zdawaliśmy sobie sprawę, że komuniści przygotowują atak na Kościół. W sąsiedniej Czechosłowacjii i na Węgrzech zakony zostały zniesione a zakonnicy rozpędzeni, częściowo zamknięci w więzieniach. Nasze obawy okazały się słuszne, gdyż pod koniec września 1945 r. (miesiąc po święceniach) ks. Prymas został aresztowany i osadzony w nieznanym miejscu na trzy lata.
    W tydzień po święceniach, dnia 30 sierpnia, odprawiłem Mszę św. prymicyjną w rodzinnej miejscowości, Borzęcinie. Ludzi zebrało się dużo, których kościół nie mógł pomieścić, więc Msza była na zewnątrz. Wiał silny wiatr. Po Mszy ks. proboszcz Motyka powiedział do mnie: „Tadziu, będziesz miał burzliwe życie!”. – Rzeczywiście, były to prorocze słowa. „Burzliwe życie” było w Polsce, ze względu na falę prześladowań Kościoła, „burzliwe” było też w Japonii ( tu nie tylko ze względu na trzęsienia ziemi i tajfuny!).

Starania o wyjazd do Japonii.
    W czerwcu 1955 r. ukończyłem studium teologii, byłem więc gotowy do wyjazdu do Japonii. I tu zaczęła się tragedia związana z otrzymaniem paszportu, wizy japońskiej i wyjazdem. Najpierw, wyjazd z kraju był całkowicie wstrzymany od kilku lat. Kiedy więc powiedziałem swoim przełożonym zakonnym, że czas dla mnie starać się o paszport i wyjazd do Japonii, powiedzieli, że w obecnej sytuacji jest to niemożliwe i żeby zapomnieć o wyjeździe z Polski i o Japonii. Dla mnie był to dramat. Odpowiedziałem tylko, że jeżeli nie będę się starał o paszport, to na pewno nie otrzymam; ale gdy się będę starał, to chociaż możliwości jest bardzo mało, może jednak otrzymam. Przełożony odpowiedział: „Możesz się więc starać o paszport, ale jeszcze raz ci mówię, że ‘nie otrzymasz’!”
    Nie mniej jednak udałem się do Biura Paszportowego w Warszawie. Przyjęła mię pani dyrektor poza kolejką: było kilku żydów ubiegających się o wyjazd do Izraela. Byłem ubrany w sutannę, jak w Polsce chodzili księża, więc zwracałem na siebie uwagę. Pani dyrektor bardzo grzecznie rozmawiała ze mną i powiedziała, żeby złożyć podanie, a oni je rozpatrzą. Po dwóch miesiącach otrzymałem list z Biura Paszportowego, w którym wezwano mię na „rozmowę”. Przyjął mię wtedy jeden pan, z którym rozmawialiśmy dosyć długo: wypytywał o różne rzeczy, między innymi, czy po drodze „chcę jechać do Rzymu”. Ponieważ Polska nie miała wtedy stosunków dyplomatycznych z Japonią, więc ustaliliśmy, żeby się starać o wizę do Japonii w ambasadzie japońskiej w Szwecji. Po zakończeniu rozmowy z nadzieją otrzymania paszporrtu wróciłem do domu i zaraz napisałem list do Sztokholmu.
    I tu zaczął się nowy dramat. Po dwóch tygodniach otrzymałem odpowiedź z ambasady japońskiej w Szwecji, o następującej treści: „Nie ma możliwości pojechać na stałe do Japonii dla obywatela państwa komunistycznego”. To rzeczywiście był dla mnie cios! W niedługim czasie otrzymałem też pismo z Biura Paszportowego z wyrażną odmową udzielenia paszpoprtu „ze względu na brak motywów uzasadniających konieczność wyjazdu”! – Pomyślałem sobie wtedy: „Nie tylko Polska przeciwna mojemu wyjazdowi na misje do Japonii, ale Japonia też! Co ja teraz będę robił?” Łącznie z tym moi współbracia zakonni patrzyli teraz na mnie jak na „dziwaka” z urojonymi marzeniami... Był to dla mnie bardzo trudny okres. Powierzyłem tylko całą sprawę Opatrzności Bożej i opiece Matki Najświętszej.  
    Skracając nieco sprawę powiem, że po upływie blisko roku otrzymałem list z ambasady japońskiej w Szwecji, w którym przysłano mi formularze do wypełnienia na wizę. Odżyła we mnie nadzieja. Zaraz je wypełniłem i wysłałem i po blisko miesiącu przyszło zawiadomienie, żeby się zgłosić po otrzymanie wizy japońskiej. Mając to pismo w ręce pospiesznie udałem się znów do Biura Paszportowego i powiadomiłem ich o otrzymaniu wizy. Odpowiedź była krótka: „My sprawę rozpatrzymy; proszę czekać na decyzję”. Kiedy „decyzja” nie nadchodziła, znów poszedłem do Biura i przy okienku poinformowano mię, że mi przydzielono paszport; należy przyjść z zdjęciem po odbiór. – Radości mojej nie było końca. Wkrótce poszedłem ze zdjęciami i otrzymałem paszport. Po drodze wstąpiłem do ambasady szwedzkiej, poprosiłem o pozwolenie na wjazd do Sztokholu; wówczas pani urzędniczka zatelefonowała do Sztokholmu i w ciągu 5-ciu minut otrzymałem pozwolenie. – Droga do Japonii została otwarta.

Przyjazd na misje do Japonii.
    Po otrzymaniu paszportu i wizy japońskiej w połowie czerwca pospiesznie zrobiłem konieczne przygotowania do podóży i chciałem jak najprędzej opuścić Polskę. Był to czas „Wypadków Poznańskich”, obawiałem się więc, że mogą mi odebrać paszporrt. Dnia 7 lipca 1956 r. rano odleciałem samolotem z Warszawy do Sztokholmu.  
    Szwecja i Sztokholm oświetlone promieniami słońca przedstawiały mi się jako odrębny świat. Udałem się do ambasady japońskiej i bez trudności otrzymałem wizę. Pani sekretarka opowiedziała mi, jak doszło do otrzymania wizy. Kiedy nadszedł mój pierwszy list, pan ambasador (buddysta, niechętny komunistom i religii katolickiej) powiedział: „Nie dam wizy!” Po kilku miesiącach został on zastąpiony przez innego, katolika, którego ochrzcił jezuita w Tokio. I on chętnie udzielił mi wizę. Po otrzymaniu wizy japońskiej odleciałem samolotem drogą okrężną i przybyłem do Japonii późnym wieczorem dnia 20 lipca 1956 r. Spełniły się moje marzenia od lat niemal dziecięcych. Rozpocząłem nowy okres życia jako misjonarz w Kraju Wschodzącego Słońca.
    Pobyt i praca w Japonii – to nowy rozdział w moim życiu, który tutaj pomijam. Ogólnie rzecz biorąc, kiedy spojrzę na swój wiek, przeszło 83 lat, a 60 w zakonie Jezuitów, z czego 11 lat w Polsce i 49 w Japonii, i drogę, jaką dotąd przeszedłem, zwłaszcza z Polski do Japonii, po ludzku wydaje mi się coś bardzo nadzwyczajnego, graniczącego z „cudem”. A jeszcze więcej zdumiewające jest osiągnięcie swojej pozycji. Wyszedłem z ubogiego domu, z ubogiej wsi, jako syn ubogiego rolnika. Po trudnej drodze posuwałem się do przodu w nauce, przyjęto mię do Jezuitów, wykształcono i doprowadzono do kapłaństwa, wysłano na misje Japonii. Następnie odbyłem studia z prawa kościelnego łącznie z doktoratem na sławnym uniwersytecie kościelnym Gregorianum w Rzymie; dalej zostałem profesorem na pierwszym uniwersytecie katolickim w Japonii - Sophia, Wydział Teologii, przygotowując kandydatów do kapłaństwa; dodam, że obecnie 6-ciu biskupów w Japonii – to moi uczniowie. Prócz tego dotąd przez 40 lat pracowałem w Sądzie Kościelnym w Tokio, pomagając cierpiącym i dotkniętym nieszczęściem ludziom, czy to w sprawach małżeńskich i rozwodowych, czy też księżom i osobom zakonnym. Do tego, od 20-tu już lat prowadzę Duszpasterstwo Polskie.    
    Na koniec zapytam, czy w wyżej podanych wspomnieniach Czytelnicy znajdą odpowiedź na pytanie: „Dlaczego chciałem zostać misjonarzem w Japonii?” Odpowiedź jest tylko jedna: Takie było powołanie Boże, udzielone mi w sposób dyskretny i tajemniczy. A patrząc na nie (powołanie) z przestrzeni wielu lat, jestem pewny, że było i nadal jest powołaniem autentycznym. Opatrzność Boża po krętych droga prowadziła mię prosto do Japonii (i ufam, że zaprowadzi do nieba).   
    Zdaję sobie wszakże sprawę, że moja posługa kapłańska i misyjna była i wciąż jest niedoskonała, ale i to, dokąd doszedłem, czym byłem i jestem, jest niezasłużonym z mojej strony darem Bożym i opieką Matki Najświętszej, oraz wsparciem, kierownictwem i modlitwami osób, z którymi spotkałem się w życiu. Serdecznie za to wszystko, za życzliwość i dobre serce, wszystkim dziękuję i zachowuję wdzięczną pamięć.

Gazeta Klubu Polskiego w Japonii nr 5 (44), październik 2005
Zaloguj się, by skomentować
© 2013 www.polonia-jp.jp

Logowanie lub Rejestracja

Zaloguj się