gazeta.jp Polonia Japonica

Polonijny portal internetowy funkcjonujący w polsko-japońskiej przestrzeni międzykulturowej, prowadzony przez grupę Polek mieszkających, pracujących i działających w Japonii.

 

Galeria

A+ A A-

LISTY Z TOKIO - Miłość i praca: część druga Wyróżniony

Oceń ten artykuł
(9 głosów)

-          Znalazłam pracę na uczelni. Stałą.

-          Bardzo się cieszę! Gratulacje!

Prorektor Uniwersytetu Tokijskiego ściska mi dłoń z lekkim niedowierzaniem, ale wyraźnie ucieszony. Przyszłam się pożegnać. Po trzech latach tułania się po campusie w charakterze pracownika w bardzo niewielkim wymiarze godzin, sieroty zagubionej w czasie, która zasiedziała się tu za długo po zakończeniu stypendium wracam na “normalną” ścieżkę pracy naukowej. Odpowiednik polskiego etatu adiunkta, ha, nareszcie.

Nie dziwię się, że prorektor nie dowierza. Ja sama nie dowierzam, że to się dzieje naprawdę. Ale to nie sen. Może dlatego, że parę osob w japońskim świecie akademickim postanowiło jednak dać szansę kobietom i cudzoziemcom. Parę osób postanowiło mi zaufać, chociaż nie jestem przekonana, czy zrobiłabym to samo na ich miejscu. W końcu jestem osobą, która kupuje mieszkanie z widokiem na zamek krzyżacki w Toruniu tylko po to, żeby dwa lata później wyjechać do Tokio, porzucić stabilną posadę i wyjść za mąż za faceta, którego znałam mniej niż rok. Wszystko to trochę szalone. A jednak tylu ludzi życzyło nam wtedy, żeby się udało. I wiecie co? Udaje się. Przepelnia mnie wdzięczność wobec tych wszystkich ludzi, ale przede wszystkim wobec mojego świętej cierpliwości męża, który przez te trzy lata wierzył w moją karierę naukową bardziej niż ja sama. Który pozwolił mi nie przyjmować propozycji pracy, jeżeli miałam co do nich niedobre przeczucia. Z dwoma kredytami mieszkaniowymi w dwóch różnych krajach i bardzo niepewną przyszłością uparcie wierzył, że przyjdą lepsze czasy. Trzeba tylko codziennie wstawać rano i robić swoje, aby być gotowym, gdy szansa nadejdzie.

Moje nowe miejsce pracy zaskakuje mnie co i raz. Miałam jego niejasne wyobrażenie jako szkoły raczej kolorowej i artystycznej niż akademickiej, pełnej modnie ubranych studentek. Campus jest korzystnie położony, w pobliżu ulubionych dzielnic rozrywkowej młodzieży: knajpy, butiki, galerie, żyć nie umierać. Można tu zakosztować wszelkich uroków studenckiego życia. Uniwersytet ma dobre wyniki w sporcie; wielkie napisy na ogrodzeniu głoszą, że właśnie wygrał prestiżowy maraton Hakone Ekiden. No cóż, zobaczymy, jak pójdzie mi motywowanie sportowców i artystów do wysiłku intelektualnego… Uprzedzono mnie już, że na niektórych zajęciach mogę się spodziewać ponad połowy Chińczyków. Zastanawiam się nad podjęciem nauki języka chińskiego.

Mimo rozrywkowej atmosfery dookoła, wielka figura Johna Wesleya w pozie kaznodziejskiej, ustawiona przy bramie głównej (Wesley nie byłby zachwycony tym porównaniem, ale mnie skojarzył się z Piotrem Skargą) nie pozostawia wątpliwości co do korzeni uczelni. To szkoła założona w dziewiętnastym wieku przez metodystów. O wyrazistej protestanckiej tożsamości, która zasadniczo mi się podoba, chociaż jestem katoliczką. Dwie kaplice na campusie jakby wyjęte z wiktoriańskiej Anglii. Rok akademicki oficjalnie zaczyna się od nabożeństwa, a motto uczelni jest cytatem z Biblii. Nie spodziewałam się w Japonii dostać do ręki rozkładu zajęć, gdzie w każdym dniu zaznaczona jest przerwa na nabożeństwo. Nikt do niego nie zmusza, ale możliwość jest. Pójdę, trochę lektury Biblii mi nie zaszkodzi. Niewiele wiem o japońskich metodystach, ale mam nadzieję, że współpraca z nimi dobrze mi się ułoży.

Byłam na spotkaniu dla nowych pracowników. Tam dość szybko opuściło mnie poczucie, że jestem tu przez pomyłkę (tzw. impostor syndrome, na który cierpię przez całe dorosłe życie). Zorientowałam się, że najbardziej przerażoną osobą na sali nie jestem ja, ale młody pracownik działu personalnego, niepewny, czy podsunął mi właściwe papiery do podpisania. Japonka obok mnie też zapomniała przynieść swojej osobistej pieczątki, która tutaj jest ważniejsza niż podpis. Spędziła długie lata w Stanach Zjednoczonych, pewnie się odzwyczaiła. Doktorat z Kalifornii, angielszczyzna bez akcentu. Liczę na to, że się zaprzyjaźnimy.

Jak się dobrze zastanowić, to na spotkaniu nie było żadnej z tych rzeczy, których się obawiałam: pompatycznych przemówień, pseudomisyjnego kitu, paramilitarnej atmosfery kojarzonej z japońskim zarządzaniem. Był owszem obiad z dziekanem, ale bardzo nieformalny, bez długachnych toastów. Nikt nie kazał mi wygłaszać jiko shōkai (krótkiej autoprezentacji, która zwykle jest ulubioną rozrywką Japończyków przy stole). Nikt nie robi ze mnie ani z koleżanki Bułgarki, którą zatrudniają razem ze mną egzotycznej atrakcji (czyli małpy, bo tak się szczerze mówiąc wiele razy czułam na japońskich przyjęciach). Po prostu trochę się pogadało i wszyscy z powrotem do pracy. Biurokratyczne absurdy oczywiście są i będą, ale nie wydają się większe niż w Polsce. I jakoś mniej się nimi denerwuję niż w czasach młodości. Lepiej rozumiem społeczne mechanizmy, które za nimi stoją i zdaję sobie sprawę, że są bardziej złożone niż czysta złośliwość, którą kiedyś zarzucałam ludziom z dużą łatwością. Powoli zdaję sobie sprawę, że chociaż zaczynanie nowej pracy po czterdziestce w obcym kraju jest dużym wyzwaniem, to jest też niepowtarzalną szansą: przejść podobną ścieżkę po raz drugi, ale lepiej i spokojniej. Mam lepsze rozeznanie, o co warto walczyć, a co można sobie odpuścić. Na co warto poświęcać czas i energię, a na co absolutnie nie. Oby duch Marka Aureliusza mnie nie opuścił.

 

Iwona Merklejn – japonistka, medioznawca, dr nauk humanistycznych. Wykładała na Uniwersytecie Warszawskim, Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz JAIST (Japan Advanced Institute of Science and Technology). Obecnie pracuje nad książką o historii Igrzysk Olimpijskich oraz piłki siatkowej kobiet w Japonii. Luźno związana z Uniwersytetem Tokijskim, głęboko związana z mężem, tokijczykiem zakochanym w swoim mieście - Nobuyą Ishiim.

Iwona

 

Zaloguj się, by skomentować
© 2013 www.polonia-jp.jp

Logowanie lub Rejestracja

Zaloguj się